Dziennik niesamowitości

Kinga Burek-Domżalska

Październik[1]– grudzień 2023 

Głowonóg

 Wokół mnie panuje informelowy „rozpad, rozkład, gnicie, butwienie, próchno, ziemia, nędzne resztki,żałosne ślady[2]”. Jest po Bataillowsku obślizgle, cieknąco i mokro za oknem.

Nielato[3] dopiero przyszło, dlatego próbuję przespać te ostatnie trzy miesiące roku. Niestety, ciągle jakieś natrętne COŚ mi w tym usilnie przeszkadza. Śpię pierwsze dni, przebudzając się co jakiś czas przez łzy, które same wyciekają.  Spod kołdry w szerokie biało-niebieskie pasy wychyla się jedynie głowa z dwoma rękami. Jestem potomkinią głowonogów, tyle że zamiast ośmiu/dziesięciu ramion będących prawdopodobnie ich przekształconymi nogami mam ramiona, z których wychodzą tylko dwie ręce, na co wskazuje ich unerwienie i głowę. Nigdzie nie mogę znaleźć informacji o posiadaniu zmysłu powonienia u głowonogów, najwyraźniej ja również nie nabyłam tej umiejętności. Moja wrodzona ansomia nie pozwala mi doświadczać rzekomo (jak inni twierdzą) wspaniałych zapachów nielata takich jak chociażby fermentujących opadłych liści, cynamonu, imbiru i pomarańczy w herbacie rozgrzewającej, świeczek piernikowych czy kadzidełek o zapachu paczuli (tego nawet nie mogę sobie wyobrazić, bo co to w ogóle ma znaczyć – paczuli). Mam wielką ochotę się nie ruszać i czekać na nowy rok. Oczy mam albo zamknięte albo otwarte albo oba na raz. Czasem całe gałki oczne ze strachu przybierają formy spirali Frasera, w której wydaje się, że ślimacze łuki zakręcają się ku nieskończoności dni, które będę musiała przetrwać tego nielata.

Czarna dziura

Wielka czarna dziura w siódmym zębie towarzyszy mi przez dwa miesiące. Jest bardzo czarna, nie mogę nawet dostrzec gdzie się kończy, jakby przechodziła od szkliwa, zębiny, przez miazgę, kanałem korzeniowym aż do samego zębodołu, dalej przez żuchwę na przestrzał znów ku nieskończoności. Czarna dziura. To nielato się nigdy nie skończy. Pewnego śnieżnego dnia postanawiam pozbyć się tej czarnej dziury ze swojej paszczy. Decyduję się na skorzystanie z NFZ-owskich usług chirurgii stomatologicznej. Zęby od piątki w górę można wyrywać za darmo. Wstaję o piątej. Zakład jest otwarty od 7:30 i znajduje się na końcu świata. Tak więc jadę tam o wschodzie słońca. Wchodzę, a tam jak w ulu. Nad recepcją wielka kartka „w tym dniu przyjmiemy około 25 pacjentów” w tym dniu ilość wyczerpana… czy jakoś tak, to co widzę to ta koszmarna liczba 25. A więc jestem za późno i musze dalej żyć z tą czarną dziura w paszczy. Jest 4 grudnia, podejście numer dwa, tym razem muszę się jej pozbyć. Przychodzę o 6:30, godzinę przed otwarciem. Kolejka już od pół godziny stoi i czeka na mrozie, z wyrwanym zębem otrzymujesz zapalenie migdałków gratis. Mam numer 17, okazało się, że trzeba było zrobić rozeznanie i powiedzieć przy ladzie, do którego chirurga chcesz wejść. Niestety ja dostaję kogoś z loterii. Lekarz w gabinecie mówi do mnie:

– to którego zęba przyszła Pani się pozbyć, ma Pani jakieś zdjęcie?

– poproszę o ekstrakcję lewej dolnej siódemki – mówię pokazując swoją panoramę

– hm…. Ja to bym jednak Pani wyrwał lewą szóstkę dolną.

– nie, poproszę siódemkę.

Jestem trochę zaniepokojona tym, że za wszelką cenę próbuje mnie przekonać do wyrwania innego zęba, który notabene jest całkowicie zdrowy…

– dobrze, ale najpierw przegląd zrobimy

– proszę bardzo

Zaczęła się kolejna drama, lekarz ma wyraźne problemy z umiejętnością policzenia do ośmiu, dopatruje się zębów, których nie ma, wymyśla że coś mi się przemieściło….

Jestem bliska ucieczki z tego fotela dentystycznego. Nie wiem bez ilu i bez jakich zębów za godzinę stąd wyjdę. Mam jeszcze ostatnią szansę, żeby zwiać. Jednak zostaję.

Tyle dobrze, że jak już obejrzał tę siódemkę to przyznał mi rację, że jedyne do czego się ona nadaje, to do wyrwania. Ufffff.

To nie jest koniec. Przez najbliższą godzinę będzie się męczył z jego zwichnięciem wydaje mi się, że naprawdę z mojego policzka nie za wiele zostało. Nie trafia w zęba tymi jego obcęgami, ząb się kruszy, wszystko nie tak i całą winę ciągle zwala na mnie, że za wąsko otwieram buzię.

Ostatecznie wstaję z fotela, zęba nie ma, a ja boję się spojrzeć w lustro. Jednak patrzę. Ok, mam twarz.  Wracam do domu wykończona. Zamiast jednej dziury wracam z dwoma, bo mu się nie trafiło i dziąsła mam zdrapane do kości, wstaje rano z zapaleniem migdałków, wszędzie ropa i moja obawa o to, że dopadnie mnie suchy zębodół. Przyrzekam sobie, że to pierwsza i ostatnia ekstrakcja na NFZ w moi życiu. 

Naleśniki i lądowanie na księżycu  

 Smażę naleśniki. Naleśniki to mój comfort food – produkty lub tradycyjne potrawy, którym przypisywana jest wartość sentymentalna lub nostalgiczna. Uczucie to może być specyficzne dla danej osoby lub mieć zastosowanie w określonej kulturze lub kręgu kulturowym, często odwołujące się do miłych wspomnień z dzieciństwa, bądź więzi z przyjaciółmi czy rodziną. Te potrawy poprawiają komfort psychiczny, przywołują pozytywne wspomnienia, miejsca, czasy[4].  Naleśniki wyglądają jak księżyce, smażę je w środku nocy, bo nie mogę zasnąć.  Ciemne plamki tworzą kratery na jasnej mięciutkiej i cieniutkiej powierzchni. Bomblują, jeżeli bomblują to dobrze, znaczy to, że ciasto jest idealnie lejące, nie za gęste, nie za rzadkie, w sam raz. Czasami nie mam wszystkich składników, ale naleśnik to tak fantastyczna potrawa, że i tak można go zrobić nawet kiedy brakuje jednego z produktów: jajka, mleka czy mąki.

W tym czasie Robert już zazwyczaj śpi i wygląda jak Gwidon Diament z bajki Trolle, której nigdy nie oglądałam, ale zawsze jak go podglądam podczas snu, takie mam właśnie skojarzenia. Pewnie wywołane zostały przez plakaty tej bajki rozwieszone przed kilku laty na mieście. Jego jasne włosy pną się ku górze, przybierając formę charakterystycznego czuba. Gwidon Diament, czytam na stronie fandomu Dreamworks, to „nagi skrzący się Troll”, o jasno popielatej migoczącej czuprynie „który kocha swoje ciało i ma osobliwe podejście do przestrzeni osobistej”. Postać drugoplanowa w bajce Trolle[5].

Podczas smażenia jem banana, którego skórka spada mi na krawędź płyty ceramicznej kuchenki. Ceramiczna płyta pęka. Dochodzę do wniosku, że najlepiej dla mnie i dla świata byłoby nie wyściubiać nosa spod pierzyny, bo prawie każde wygrzebanie się z niej na zewnątrz kończy się jakąś katastrofą.

Lexus

Chodzę po mieszkaniu w fioletowych dresach w Atomówki. Tego nielata niespodziewanie się okazało, że zostałam nagrodzona na Jesiennym Salonie Sztuki w BWA Ostrowcu (LOOSTRO). W połowie ździernika zostaje ogłoszona shortlista osób, które zakwalifikowały się do ogólnopolskiej wystawy finałowej. Ku zdziwieniu jest i moje imię i nazwisko na oficjalnej stronie konkursu. Na dole wpisu komentarz, że w sprawie zakwalifikowanych prac będą się kontaktować indywidualnie mailowo.

Następnego dnia wstaję i widzę nieprzeczytanego maila z BWA o treści: „ W imieniu całego Zespołu BWA Ostrowiec dziękujemy za udział w konkursie LOOSTRO, jednak z wielką przykrością informujemy, że decyzją Jury Pani prace niestety nie znalazły się na liście zakwalifikowanych do wystawy. Pozdrawiamy i życzymy wszystkiego dobrego”.

Nic nie rozumiem…

Sprawdzam jeszcze raz shortlistę na stronie organizatora Salonu. Moje imię i nazwisko stoją jak wół wśród innych zakwalifikowanych artystów. Dzwonię tam się spytać ock. W odpowiedzi na moje pytanie, jestem czy nie jestem zakwalifikowana, słyszę:

– Oh, przepraszamy bardzo w imieniu całego zespołu, zaszła pomyłka w mailu i przypadkiem został on do pani wysłany. Oczywiście, że jest Pani zakwalifikowana i widzimy się na wystawie.

Za 10 minut przychodzi kolejny mail tym razem z przeprosinami i oświadczeniem, że na wystawę zakwalifikował się obraz „Hildegarda Atomicus”. To moja własna bohaterka bazująca na historii zaginionej siostry atomówek o nazwisku Atomicus. Wiem, że twórcami bajki byli niestety mężczyźni i tu zaczynam mieć lekki zgrzyt, lecz chyba moja dziecięca fascynacja i tak go przezwycięża – stąd chyba te dresy, a także moja mała obsesja związana z tą bajką o trzech silnych bohaterskich cute dziewczynkach, która towarzyszy mi od podstawówki.

Jest pierwszy grudnia, wieczorem mamy zjawić się na wernisażu w BWA w Ostrowcu, podczas którego zostaną wyłonieni laureaci. Uwielbiam przed ogłoszeniem wyników robić sondy i małe dochodzenia z tym kto wygrał dany konkurs artystyczny.  Dzwonią do mnie inni finaliści z Krakowa, moi znajomi, z pytaniem czy do mnie też dzwonili. abym potwierdziła swoją obecność na wernisażu. Niestety, mój telefon milczał i nikt do mnie nie dzwonił. Tak więc pogodziłam się z faktem, że jadę tam tylko zawieść nagrodzone artystki. Przynajmniej czułam, że odgrywam jakąś rolę i mam funkcję jadąc na to otwarcie. Dowożę dwie malarki i jednej dziewczynę, na wielkie otwarcie, które zaczyna się o 18. W BWA Jest straszny ścisk, piję sobie zerówkę, bo przecież będę prowadzić, cała reszta gości rzuciła się, jak to zawsze się dzieje, na kieliszki z winem. I tak wszyscy stoją, jak szprotki w ogromnym białym white cubie. Są prawie wszyscy z 85 wybranych finalistów i ich znajomi, rodziny i inni ludzie z naszego polskiego Art Worldziku. Po 15 minutach zebrało się całe quorum, od którego zależały wyniki konkursu oraz osoby odpowiedzialne za sprawy organizacyjnymi, takie jak np.  ogarnianie mailowe artystów. Rozpoczyna się gala, zaczynają się przemowy i padają pierwsze nazwiska osób nagrodzonych. Spokojnie sobie stoję, bo wiem, że nic nie zgarnęłam. Po czym w pierwszym zdaniu dyrektorka BWA oświadcza, że wyróżnienie Biura Wystaw Artystycznych otrzymują: Zuzanna Szary, Nikita Krzyżanowska i Kinga Burek-Domżalska. Totalnie mnie wbiło w posadzkę. Wypychają nas na środek, dostajemy róże, prezenty, dyplomy, uściski rąk. Ja stoję, staram się uśmiechać, ale moje ciało całe dygocze, szczęka lata jakbym dostała ataku padaczki. Totalnie jestem zaskoczona i nie wiem co się dzieje z moim ciałem. Nikita stara się mnie po cichu uspokajać, żebym przestała się trzęść, chce mnie poczęstować małpką, którą ma za pazuchą, ale przecież prowadzę i nie mogę się napić. Wymieniają inne wyróżnienia i trzy główne miejsca kończąc na grand prix. Schodzimy, ja jestem turbo rozkojarzona, a przecież mam prowadzić. Chodzi ze mną po wystawie Magda, od której to siostry pożyczyłyśmy zeszłorocznego lexusa na lizingu, którym dojechałyśmy na miejsce. O 21 zaplanowałyśmy powrót. Jest ciemno, ale chcemy zdążyć przed śnieżycą, którą zapowiadały prognozy. Wyjeżdżamy troszkę po 21. Wszystko jest spoko. To auto jest megamądre, gada do ciebie, samo parkuje, włącza o co tylko poprosisz, czuję się bardzo bezpiecznie prowadząc je. Wiem, że nasz powrót szybko nastąpi. Jedziemy sobie, warunki są creepy, klimaty jak z „Twin Peeks” albo z „Może pora z tym skończyć”. Pada deszcz ze śniegiem, nie ma żadnych samochodów wkoło, co gorsza jadąc na długich światłach widzę tylko wijącą się, krętą drogę. GPS dziwnie nas wyprowadził, nie na autostradę. Wyobrażam sobie, jakby po bokach jezdni były przepaście, krawędzi świata, na które nie mogę pod żadnym pozorem wjechać, bo w przeciwnym razie spadniemy za stratosferę przed mezosferę następnie termosferę aż po egzosferę. Czarne czeluści prawdziwa nicość, kraniec świata, poza świat. Nagle widzimy jakieś liczne światła, okazuje się, że to roboty drogowe. Wielkie kopary zablokowały przejazd. Kłapią tymi swoimi ramionami zakończonymi wielkimi łopatami. Ich konstrukcja, jak na koparki przystało, zbliżona jest wizualnie do stawonogów, ogromnych patyczaków, albo do gadów dinozaurów. AAAAatakują nas ogromne tyranozaury. Cofnęłyśmy się w czasie do mezozoiku, albo to efekt globalnego ocieplenia i wielkie gady znów zagościły na planecie Ziemia, a my, cztery dziewczyny w gadającym samochodzie, zostałyśmy ostatnimi ludźmi na tej planecie, zbliża się „Pojutrze[6]”.  Na szczęście te trzy potwory ustępują nam miejsca, pewnie to pierwszy gadający samochód jaki spotkały na swojej drodze. Jedziemy dalej w mroczność. Lexus gada do mnie, że muszę zatankować, bo inaczej nie dojedziemy do Krakowa. Po lewej stronie, w oddali widzę stację która jest nieoświetlona nad dystrybutorami paliwowymi, ale w budyneczku z kasami świeci się światło. Stajemy na tej stacji o nieznanej mi nazwie : Kacperczyk. Magda mówi:

– Nie podoba mi się tu.

Dzwonimy do siostry Magdy, aby się upewnić co mamy zatankować, niestety dostajemy wymijającą odpowiedź:

– Nie pamiętam, jest napisane na pokrywce.

Świecimy latarkami na drzwiczkach do wlotu benzyny i staramy się rozszyfrować tabliczkę znamionową, bo ciemno jak w dupie. Ok mam to! Widzę wielki napis DIESEL, Madzia też patrzy i zatwierdza, więc wlewam ON po sam korek. Odpalam silnik. Wówczas jeszcze nie jestem świadoma, że dziewczynom siedzącym z tyłu wylewa się piwo na tapicerkę tego nowego Lexusa. Auto od razu odpala, więc jedziemy dalej. Przejeżdżamy 400 metrów. Lexus się zakrztusił, blokuje mi kierownice, wszystkie diody mrugają. Odpalam ponownie, zapala po trzecim podejściu, przejeżdżamy kolejne 2 kilometry i 700 metrów. Wjeżdżamy do jakiejś wsi o nazwie ZIMNA WODA, na dworze piździ, a w głośnikach leci bit o jakże wdzięcznej nazwie „I Want to Die[7]”. Auto staje podczas wjazdu na górkę na desce rozdzielczej wielki komunikat, że skończył się płyn do układu kierownicy. Jakimś cudem z naprzeciwka jedzie pierwsze auto od dawna, zatrzymuje się, wysiada z niego czwórka chłopaków. Próbują nam pomóc, ale też nie znajdują przyczyny, gadamy z Anią przez telefon. Niestety, jej nigdy się to nie przydarzyło. Ponieważ chłopcy nam nie pomogli, Ania wzywa Assistance. Po półtorej godzinie przyjeżdżają z lawetą. Jest już strasznie zimno, jestem przemoczona od deszczu ze śniegiem.  Sprawdzają i szukają przyczyny, pytają:

– Kto prowadził?

– Ja

– A tankowałyście?

– No tak, jakieś 15 minut zanim auto odmówiło jazdy

– A co zatankowałyście?

– No Diesla. Obie z Magdą sprawdzałyśmy tabliczkę znamionową. Przecież jest napisane jak wół: Diesel.

– Aha, no ale to jest benzyna, napis Diesel jest przekreślony, a obok małymi literkami jest napisane E5 E10.

– o nieeee

Łapie się za głowę, jestem bliska płaczu i wkurwiona na siebie przede wszystkim.

Przywieźli nam też auto zastępcze, ale z manualną skrzynią biegów. Ja po operacji mam brak czucia w lewej nodze, mam nawet na to kartę parkingową dla niepełnosprawnych. Przez to nie jestem w stanie obsługiwać sprzęgła lewą nogą i nie prowadziłam manuala od 9 lat.

– No to zawieziemy was do jakiegoś hotelu i rano wam przywieziemy auto z odpompowanym olejem.

– Ok, świetnie.

W czasie poszukiwań hotelu w najbliższej okolicy, Dominik, bardzo spoko ziomeczek z tej pomocy drogowej, uprzedza nas, że to będą duże koszty, żebyśmy się przygotowały, bo jak już dojedziemy do Krakowa, to w serwisie tak naprawdę okaże się co się rozwaliło. Najbliższa miejscowość z jakimiś noclegami to Staszów. Niestety w dwóch jedynych hotelach w mieście nie ma ani jednego wolnego pokoju. Dopiero na obrzeżach miasta, przy stacji Orlen, znajdujemy hotel z wolnymi łózkami. Mamy dwie dwójki. Ja z Magdą i Zuza z Niną. Spędzamy tam noc, jest strasznie zimno, nie mamy żadnych ubrań na zmianę. Ja w krótkiej sukience i brokatowych rajstopach, Magda w lepszej sytuacji ma na sobie dużą białą bluzę i długie spodnie. Następnego dnia rano dzwoni do nas Dominik, że przyjadą Lexusem o 10 rano i że jeździ. Pijemy kawę w barze przy tej stacji z noclegiem. Auto przybywa. Podpisujemy jeszcze raz papiery płacimy za to odpompowanie 2500 zł i wracamy do Krakowa. Warunki dzisiaj są jeszcze gorsze, przez noc napadało pół metra śniegu. W radiu informują o klęsce żywiołowej na południu, mówią o jakiś czterech ciężarówkach powywracanych na A4. Te 105 km do Krakowa jedziemy strasznie długo, 4 godziny, droga jest oblodzona, przed nami co któreś auto wpada w poślizg. Pierwszy raz jadę w takich warunkach. O 14:00 wjeżdżamy do Krakowa. Niestety przez miasto tłuczemy się dodatkową godzinę. Odstawiamy dziewczyny i odwozimy lexusa do Ani. Jest 15:00. Ania czeka na podwórku, otwiera nam bramę, jest wściekła, nie chce z nami rozmawiać. Przepraszamy ją raz jeszcze, Ania przejmuje auto i jedzie sobie do garażu, a my wracamy każda do swojego mieszkania. Po tygodniu okazuje się, że rozpierdoliła się masa rzeczy, jakiś układ wtryskowy, paliwowy i coś tam jeszcze, czego nie pamiętam. Dodatkowo w serwisie znaleźli na tylnym siedzeniu ogromną plamę po piwie, więc dodatkowo doszło pranie tapicerki. W całości okazało się, że łącznie z wcześniejszym odpompowaniem do zapłaty jest 10 000. Ponieważ pojazd jest lizingowany, a prowadziła osoba nie przypisana do niego, czyli ja, to ubezpieczalnia nie pokrywa żadnych kosztów. Magda mi mówi, że chce abym to ja zapłaciła za całą resztę (wcześniejsze 2500 było na pół) bo to ja wlewałam paliwo. Ja się zgadzam, no bo przecież to moja wina, mimo że obie sprawdzałyśmy co jest napisane, a Ania nie potrafiła nam odpowiedzieć przez telefon co tankować. Ale ja też nie chcę kłótni i popsucia moich relacji z Magdą, bo to moja wina, a przyjaźń ważniejsza od jakichkolwiek pieniędzy. Magda mi też mówi, że są jeszcze jakieś dodatkowe koszty, ale nie chce mnie w to nawet pakować i bierze je na siebie.

Następnego dnia siedzę u Grzesia w pracowni i pijemy piwo. Po dwóch godzinach przychodzi do nas Radim z kolejnymi piwkami. Gadamy. W czasie rozmowy Radim chwali się swoją nową saszetką i butami z najnowszej kolekcji Ballenciagi. Ja załamana sączę kolejnego browara. Rozchodzimy się do domów około 23, trochę chce mi się płakać, no ale już nic nie poradzę trzeba zagryźć zęby i ogarnąć sytuację. W domu mam o dziwo super humor, nawijamy z Robertem rapsy, które poszczamy z głośnika, tańczymy śmiejemy się wygłupiamy i jest naprawdę wesoło. Idziemy spać, o 6 przebudzam się. Trochę mam kaca, więc biegnę do kuchni i zmuszam się do wypicia trzech szklanek wody następnie wracam do łóżka i zasypiam na jeszcze na dwie godziny. O 9 budzę się, głowa mnie nie boli, kac ustąpił i zaczynam nowych dzień. Nachodzi mnie wtedy refleksja:

No cóż, jedni kupują Balenciage, inni spłacają nie swojego zeszłorocznego Lexusa.

Historia świata opowiedziana z perspektywy skarpetek

Jak już wiesz, zazwyczaj w nielato zdarza mi się dużo leżeć w łóżku. Nie jest to takie zwykłe leżenie, potrafi trwać 10, 15, 17 godzin w ciągu dnia. Całe moje ciało jest ociężałe. Nie jestem w stanie wykonać żadnego ruchu. Najgorsze są nogi, leżące bezpośrednio na pościeli, są strasznie ciężkie, a mój jedyny widok na świat wówczas to właśnie te dwie nogi w różnych zestawach skarpetek, w zależności od dnia. Za nimi, mimo że powinnam widzieć zamontowany we wnęce zestaw „Pax” z Ikei, gdzie na rurkach wiszą moje i Roberta ubrania, a w szuflach leżą poskładane zgodnie z metodą Kon Mari[8], przed moimi oczami rozpościera się rozmyta plama. Poza łóżkiem kończy się mój świat, jest pusto i tak przez tydzień, dwa, trzy. Łóżko lewituje w kolorowych przestrzeniach, a ja załamana, nie jestem w stanie ruszyć nogami. Zjawisko to w medycznej nomenklaturze określa się paraliżem ołowianym, występującym w depresji atypowej na przykład takiej, która występuje w dołkach choroby afektywno- dwubiegunowej. Tego typu paraliż charakteryzuje się wrażeniem ciężkości kończyn co najmniej godzinę dziennie, minimum 3 razy w tygodniu zazwyczaj przez okres minimum 3 miesięcy. W moim przypadku unieruchomienie trwa dużo dłużej niż godzinę, jednak tylko przez kilka tygodni, do miesiąca. W tym okresie zdarza mi się czuć troszkę lepiej i pomimo że moje nogi nadal leżą bezwładnie, to moje ręce są w stanie utrzymać książkę. Wbrew występującym wtedy trudnościom z koncentracją, staram się czytać i myśleć o przyszłych obrazach, które jeszcze nie zostały przeze mnie namalowane. Wszystko na co wpadam w głowie, zapisuje w swoim dzienniku. Chociaż trochę mam poczucie niezmarnowanego czasu.

I tak leżę i patrzę na te skarpetki. Przypomina mi się cykl fotograficzny Andrzeja Pawłowskiego „Genesis” z 1967 roku, składający się z kilkunastu czarnobiałych fotografii przedstawiających ręce w różnych konfiguracjach.  Początkowo cykl artysta zatytułował „Ręce” dopiero w 1977 roku, podczas pleneru w Osiekach, za sugestią Artura Sandauera przemianował go na cykl „Genesis”. Od tego czasu cykl składa się w całości z 31 odbitek i tak funkcjonuje do dzisiaj. Tak sobie myślę, patrząc na ten mój wielotygodniowy przegląd skarpetek, że w odpowiedzi na cykl Pawłowskiego nazwałabym go „Exodus”.

Tylko w moim przypadku wychodzę, wychodzę i wyjść nie mogę. To moje łóżko unosi się jak dmuchany materac dryfujący po tafli morza. Ten widok to nic innego jak historia świata widziana z perspektywy skarpetek. Raz wszystko jest fluffy, mięciutkie, cieplutkie, polarowa pościel i polarowe skarpetki. Innym razem mam na sobie stopki z czerwonymi potworkami z Medicine, które są częścią serii odzieżowej poświęconej twórczości Marii Prymachenko. Od ponad 22 miesięcy trwa wojna w Ukrainie i zupełnie przypadkiem w Polsce wychodzi seria odzieżowa o ukraińskiej artystce dostępna w galerii handlowej od zaraz. Z jednej strony produkt można zrobić ze wszystkiego i na nim zarobić. Z drugiej strony większość klientów galerii handlowej, umęczonych w korporacjach, mało zainteresowanych sztuką lub po prostu nie mających nawet kiedy się nią zainteresować, gdyż wyrobnicza praca staje się ich całym życiem, nigdy nie dowiedziałaby się o tak niezwykłej, choć tragicznej postaci. Z trzeciej strony zastanawiam się, czy większość użytkowników takich skarpetek w ogóle zadaje sobie pytanie kto jest autorem tych niezwykłych smoków. Może w ogóle nie mają czasu na zastanowienie się nad tym?

Nieprzypadkowo mam te CHADowe atypowe epizody depresyjne. Ten cały świat jest pogrążony w depresji, zarówno ekonomicznej jak i psychicznej[9]. Nasze możliwości (possibility) są wiecznie ograniczane, żyjemy każdy z osobna, w swojej „filter bubble[10]”,  sprofilowanej przez cybernetyczną rzeczywistość. Zdaniem Berardiego Choroba Afektywno Dwubiegunowa, schizofrenia czy inne szaleństwa odstające od schematów i norm społecznych, zdają się być ostatnim zindywidualizowanym i twórczym tchnieniem w obecnym świecie[11].

Nie dziwi mnie też fakt, że to nasze sprofilowane, koncentrujące się na sobie społeczeństwo, bojące się samo siebie, w afekcie doprowadziło do wzmożonych postaw nacjonalistycznych, rasistowskich, homofobicznych i ksenofobicznych[12].

Kolejny dzień mojego skarpetkowego przeglądu. Znów mam na sobie stópki. Tym razem ze słodką parą buldożków francuskich. W moim odczuciu buldożki to idealna, najsłodsza ze wszystkich istot na świecie. Jedna z nich, najcudowniejsza ze wszystkich, o imieniu Betty, leży przytulona do mnie, nawet wtedy, kiedy ja nie mogę się ruszyć.  Wystarczy spojrzeć na buldożki i widać kwintesencje Belle Epoque[13], choć fin de siecle absolutnie nie bije z ich oczu, bo tak radosnych, zaufanych i wspierających istot jeszcze nigdy nie poznałam. A koniec świata jest zawsze coraz bliżej. Jedni oglądają słodkie kotki na Instagramie, inni buldożki i vlogi o nich na Youtube. Tak to już jest.

Te historie i wiele innych tak przeplatają się przed moimi oczami tygodniami.  Wszystkie, czy słodkie, czy przerażające, odsłaniają prawdę świata.

Po jakimś czasie ciężar z nóg spada, jak nogą odjął.

„A ja idę dalej

ciągle przed siebie

 do momentu aż znikną

wszystkie gwiazdy na niebie[14]

pomimo, że 

„To świat wielu wrogów, zawiści i dissów[15]

do przodu, do pracowni, zmalować wszystko, co udało mi się spisać i spamiętać. I może old schoolem, bo ekspresyjnie, bo inaczej niż wszyscy i mimo, że 

„Wszyscy wiemy, że to jest dla was wielki problem
Że robię swoją rzecz, ale pieprzyć modę[16]”.

Choco fini

„Choco fini jest to dobrej jakości krem o smaku czekolado-orzechowym, który nadaje się do różnego rodzaju przekąsek, kanapek, naleśników i wielu deserów. Może być równie dobrze spożywany oddzielnie jako samodzielna przekąska.” [opis produktu]

Jest ciepły lipcowy wieczór. Siedzimy sobie w pokoju: Ja Robert i Thomas. Od trzech tygodni Thomas pomieszkuje u nas, ponieważ rozstał się z dziewczyną po 10 latach i jest na etapie poszukiwań nowego mieszkania.  Ja i Robert siedzimy sobie w naszych fotelach i czytamy książki, Thomas leży na kanapie i zajada krem czekoladowy:

– Często tak spędzacie czas? Dawno nie widziałem, żeby ktoś tak miło spędzał wieczór. 

– Tak, to raczej normalne.

Bardzo lubię nasz live style. Zawsze mam tę refleksję, kiedy wracam do domu nawet po kilkudniowej rozłące, kiedy brakuje mi codziennego kontaktu z Robertem. 

Mamy z Robertem dwa różne fotele. Każdy kupił sobie inny ze względu na różne preferencje. Ja siedzę w dużym jasno szaroniebieskim uszaku z wysokim zagłówkiem i nisko umieszczonymi podłokietnikami, dzięki czemu odpoczywam w nim zarówno przy książce jak i drzemiąc z nogami na podnóżku. Robert siedzi na mniejszym fotelu w zbliżonym kolorze, jednak o trochę ciemniejszym odcieniu, z niższym oparciem bez zagłówka. Oparcie przechodzi od razu w podłokietniki przez co łokcie ułożone są wyżej i układ rąk do czytania jest bardziej komfortowy dla niego.

I tak minął wieczór, aż do północy, krem czekoladowy w 75 % zjedzony przez Thomasa, dużą łyżką, samodzielnie bez żadnych dodatków w postaci chleba czy naleśników.

Idziemy spać.

Jest 5:45, z łóżka obok nas, gdzie śpi Thomas, dochodzą jęki. Przebudzam się, ale próbuję się jeszcze troszkę zdrzemnąć. Częstotliwość i hałaśliwość dźwięków niestety wzrasta. Z dospaniem mogę się pożegnać.

– AAAAA! Dziękuję Thomas, że mnie obudziłeś, jest 5:50.

Ten dalej jęczy

– Thomas kurwa, zamknij się błagam!

Nadal bez zmian. Każdy znający Thomasa wie, że takie pojękiwanie jest dość charakterystycznym dla niego zachowaniem.

– Thomas kurwa, jak się nie zamkniesz to dzwonię po karetkę.

Thomas stacza się z łóżka i wije się ku łazience jak myriapoda. Idę za nim i obserwuję. W łazience widzę, że jest cały mokry, oczy ma tak wykręcone z bólu że widać same białka, a źrenice wywindowały mu nad powieki.

Dzwonię po karetkę.

– Dyspozytornia medyczna Kraków 008 dyspozytor, słucham?

– Dzień dobry, nocował dziś w naszym mieszkaniu przyjaciel i rano bardzo źle się poczuł. Strasznie boli go brzuch, kłuje w klatce piersiowej, jest cały mokry, ciężko się z nim skontaktować, nie widać źrenic, tylko same białka, bo z bólu mu tak je wykręca. Prosiłabym szybko zlecić przyjazd karetki.

– Czy osoba jest przytomna?

– Tak

– Ile lat ma kolega? Czy pił alkohol wczoraj? Czy choruje na coś przewlekle? Czy przyjmuje jakieś leki na stałe?

Jestem trochę zniecierpliwiona, rozdrażniona, niewyspana i trochę spanikowana.

– 33 lata, a skąd mam wiedzieć czy choruje i czy przyjmuje jakieś leki?! To kolega, a nie mąż czy chłopak. Nie mam z nim kontaktu, bo nie jest w stanie odpowiadać, wyje z bólu, jest sztywny i zgięty w pół.

– Dobrze, wysyłam zespół ratunkowy, proszę o podanie adresu i swoich danych .

Podaje dane, dziękuję, proszę raz jeszcze, żeby szybko przyjechali, żegnam się i rozłączam.

Mija kolejne 10 minut. Dzwoni telefon.

-Dzień dobry, tu pogotowie ratunkowe. Jedziemy do Pani. Jak się tam do pani tam dojeżdża?

Wiedząc, że wszyscy się gubią na naszej ulicy, ponieważ jest kręta, rozwidla się nieoczywiście i numery są porozrzucane absurdalnie, wybiegam w samych gaciach, klapkach i koszulce z krótkim rękadvwkiem na ulicę i szukam karetki. Nie widzę, żeby byli gdzieś obok nas.

– A gdzie państwo się znajdują, bo nie widzę Was nigdzie w pobliżu?

Biegam, ale nikogo nie znajduję. Tłumaczę, która to kamienica, nakreślam dojazd i wygląd okolicy. Produkuję się, żeby było jak najbardziej precyzyjnie. Po czym Pan mi odpowiada w słuchawce:

– Dobrze, wyjeżdżamy do Pani.

-To jedziecie, czy dopiero wyjeżdżacie?! Proszę się pospieszyć, bo sytuacja jest tragiczna i jest coraz gorzej ze stanem kolegi.

–   Czy pił alkohol?

– Nie! Już mówiłam. Czekamy na Państwa.

Czy to jest naprawdę najważniejsza informacja? Czy jakby był pijany to jeszcze bardziej opóźniłoby się ich przybycie na ratunek?

Sterczę w tych samych gaciach na środku skrzyżowania, jestem naprawdę zdenerwowana. Wracam kontrolować Thomasa. Jakieś płyny mu wypływają z buzi.

Mijają 3 minuty. Telefon:

-Dzień doby, tu pogotowie już zaraz u Pani będziemy.

Ile jeszcze razy będą wydzwaniać…

Karetka przyjeżdża. Dwaj ratownicy wchodzą do mieszkania. Thomas leży od pasa w górę w łazience, zaś nogi wystają do przedpokoju. Cała trójka z trudem mieści się na kwadracie. Próbują rozmawiać z Thomasem, przynoszą jakieś leki, igły strzykawki, podają mu, podłoga w przedpokoju cała we krwi:

– Dobra, bierzemy go.

– Ale jak my go wyniesiemy? Przecież nie uda nam się tutaj z nim wykręcić.

– Hm, chyba musimy zadzwonić po straż pożarną, żeby go wynieśli oknem.

– Co proszę?! No chyba to jakieś żarty.

– No dobra może spróbujmy z tymi składanymi noszami.

– Proszę Pana, kogo mamy dać jako osobę do kontaktu?

Thomas ostatkiem sił wskazuje na mnie ręką i mamrocze moje imię.

– Dobrze, będziemy potrzebować Pani danych kontaktowych i dowodu osobistego kolegi.

Spisują nas. Przynoszą nosze. Thomas ledwo się na nich mieści w pozycji z nogami zgiętymi, stopy i czubek głowy wystają poza nosze.

 Udało się wynieść i zabierają go do karetki. Pojechali. Zmywam krew z parkietu, żeby Robert wstając jej nie zobaczył, bo ma hemofobie.

Zdrzemnęłam się jeszcze z godzinkę, po czym dzwoni telefon:

-Dzień dobry, tu Szpitalny oddział ratunkowy Szpitala wojskowego w Krakowie. Dzwonimy w sprawie pana Thomasa. To Pani jest osobą do kontaktu?

– Tak

– Mamy błąd w formularzu czy mogłaby pani nam podać nr i serię dowodu pana Thomasa?

[Podaję]

– Dziękuję. Pan Thomas musi zostać na oddziale, podejrzewamy perforację jelita, stan jest krytyczny proszę przyjechać jak najszybciej.

Ubieram się i jadę. Na miejscu oczywiście nie mogę znaleźć właściwego budynku… Wreszcie docieram przez labirynt korytarzy, łączników, windą, piętro pierwsze.

Podczas rozmowy z lekarzem dowiaduję się, że stan pacjenta wymaga operacji, czym prędzej. Aha. Po czym mówi, mi że musimy poczekać, aż wszystkie zaplanowane operacje na dziś zostaną przeprowadzone.  To w końcu czym prędzej czy mamy poczekać. Nie zadaje tego pytania dziękuję i idę na salę gdzie leży Thomas. Dalej bez zmian zgięty w pół na morfinie, która ewidentnie coś słabo pomaga, bo drze się nadal i białkowe spojrzenie nie minęło. Wzięłam książkę czytam sobie trzymając go za rękę, bo w sumie co mam robić, już i tak wszystko co miałam zaplanowane chyba się nie zistni dziś, co mnie trochę wkurwia. Ładują w niego kroplówkę z kroplówką. Pielęgniarka przynosi mu piżamę operacyjną jednak postanawia żebym to ja go ubrała. Przynosi mi kaczkę, żeby pomogła mu się wysikać. Robię trochę wielkie oczy, bo czemu niby mam rozbierać, ubierać i załatwiać faceta, który nie jest moim mężem, chłopakiem czy dzieckiem. No ale ok. Przebieram i tak sobie czekamy. Próbujemy z Robertem na łączach znaleźć kontakt do jego rodziców, bo on sam nie chce nam dać namiarów. Rodzice w końcu namierzeni, już w drodze z Rybnika do Krakowa. Po sześciu godzinach oczekiwań, wreszcie, pacjenta wywożą na salę operacyjną, rodzice nie zdążyli go zobaczyć przed. Uwielbiam naszą państwową służbę zdrowia, sytuacja jest tragiczna, pacjent wymaga natychmiastowej operacji, po czym każą czekać pół dnia.

Kręcę telefonem jego odjazd łóżkiem na salę operacyjną i tak jakoś mówiąc „papa Tomciu do zobaczenia za chwilę” mam wrażenie, jakbym już nigdy go nie zobaczyła żywego. Bardzo dziwnie mam jednak uczucie jakiejś obcości, zmieszania i braku przygnębienia. Po prostu tak – jest człowiek, nie będzie człowieka. Łapię się za głowę, kurwa co jest ze mną? Gdyby tam leżał Robert, to bym była pełna histerii rozpaczy i wiem, że byłoby źle z moja psychiką, a tutaj jakoś po prostu mam w głowie: zrobiłam wszystko co mogłam i tyle. Czuję się totalnie obok i poza swoim ciałem. Przyjeżdżają rodzice Thomasa poznajemy się, przepisuję ich jako osoby do kontaktu, bo wcześniej przez telefon nie mogli uzyskać żadnych informacji, bo to ja byłam podana w papierach, jako łącznik ze światem. Zza drzwi Sali operacyjnej wraca jeden z chirurgów, informuje nas, że doszło do perforacji żołądka, zapalenie otrzewnej, pojawiły się komplikacje podczas operacji, ale sytuacja opanowana. Stan był krytyczny i tak naprawdę Pani uratowała mu życie porannym zgłoszeniem. Po półtorej godziny zapraszają nas na salę chorych, gdzie zamiast Thomasa leży człowiek rurociąg, z którego ze wszystkich dostępnych otworów wychodzą grubsze lub węższe rurki, kabelki, a dookoła pikają jakieś maszyny elektryczne. Jesteś ludzkim automatem. Niemniej niezwykle się cieszę, że Thomas przeżył i moje tragiczne przeczucie ustąpiło.

Wracam do mieszkania, jestem turbo zmęczona i trochę zmieszana. Po drodze dostaję na WhatsAppa krótki filmik od Roberta, który już zdążył dotrzeć z pracy do domu. W kadrze, centralnie znajduje się czerwono brązowy papierowy kubek kremu czekolado-orzechowego Choco fini z łyżką w środku. Robert w roli narratora komentuje:

– To jest ostatni posiłek jaki Thomas zjadł zanim pękł mu brzuch – krem czekoladowo-orzechowy Choco fini.


[1] ździernik: (nazwa własna autorki, poch. od zdzierać, rozdarcie, październik)  nazwa miesiąca odpowiadająca naszemu październikowi, który zawsze powoduje rozdzarcie i powolny jesienny rozpad dobrego nastroju.

[2] Kantor T. Metamorfozy. Teksty o latach 1934-1974, wybrał i opracował: Pleśniarowicz K., red. Lenczowska D., Nowak L., Kraków 2005, s.178-179.

[3] określenie autorki na Jesień

[4] https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S1878450X16300786; dostęp: 16.12.2023.

[5] https://dreamworks.fandom.com/pl/wiki/Gwidon_Diament; dostęp: 16.12.2023.

[6] Fim katastroficzny z 2004 roku

[7] https://www.youtube.com/watch?v=5AhZh4A7NLM ; dostęp: 18.01.2023

[8] https://www.youtube.com/watch?v=TK1bMB9f9UQ

[9] Co zauważają współczesni badacze mysli filozoficznej. Np. Byun Chul Han czy Franco ‘Bifo’ Berardi.

[10] F. B. Berardi,

[11] ibidem, s.

[12] Porusza to również Berardi, op. cit., s.

[13] Rasa ta powstała w Anglii w epoce belle epoque.

[14] Dizkret/Praktik „A ja idę dalej” https://www.youtube.com/watch?v=SCJuULUWaFo ; data wydania: 2.12.2002 r.; dostep: 17.01.2024

[15] ibidem

[16] ibidem

No items found
Scroll to Top
Skip to content