Niecodziennik

Grzegorz Bugaj

PLAN

To wyjście o którym piszę, było ostatnim wyjściem jesiennym, prawie zimowym roku 2023. Głównym jego celem, było stworzenie dokumentacji, test pomysłu projektu doktoranckiego, oraz szczególnie, skupienie się na swoich odczuciach, by napisać ten tekst. Stany opisywane, nie będą odnosiły się tylko do tego konkretnego dnia. Raczej ta konkretna jazda, ma stać się punktem wyjścia, do opisu zebranych doświadczeń z wielu lat.

Plan na dzisiaj – wyjechać autobusem pod zoo, w drodze powrotnej (w stronę centrum) przejechać na rowerze kilka znanych tras i ścieżek. Całość zajmuje około półtorej godziny, w suchych warunkach. Chcę nagrać kamerą sportową jazdę, jakieś przemyślenia, zrobić kilka szkiców w specyficznym stanie świadomości.

Obieranie celów lub inaczej – wyzwań, jest bardzo ważne. To one definiują zdrowy rozwój sportowego ducha. Realizacja zadanych sobie wyzwań zapewnia dużą satysfakcję. Porażka uświadamia własne ograniczenia, obniża wybujałe ego, ale też potrafi dawać satysfakcję, z samego faktu podjęcia wyzwania. W jeździe rowerem górskim przyświecają mi zawsze cztery ogólne cele.

  1. Nie zrobić sobie krzywdy
  2. Doskonalić swoje umiejętności
  3. Osiągać satysfakcję
  4. Pokonywać strach.

Jest piątek rano, 24 listopada – prognozę pogody sprawdzałem dwa dni temu i okazało się, że będzie to ostatni dzień bez śniegu. Temperatura wacha się koło jednego stopnia Celsjusza, bardzo duża wilgotność, przez ostatnie dni padał deszcz.

JEST RZEŚKO

Wyszedłem z mieszkania na ulicę. Jadę rowerem, pod pierwszy przystanek linii 134. Tarcza szoruje niemiłosiernie o klocki hamulcowe. Pewnie po chwili jazdy w lesie, przestanę na to zwracać uwagę. Wyszło słońce i zapowiada się na prawdę fajny dzień. Rześkie powietrze, wchodząca wszędzie wilgoć, jestem ubrany na chłodno, sportowo. Pod cienką kurtka jedna koszulka termiczna, spodnie motokrosowe, ochraniacze na kolana, kask ze szczęką. Na pasie nerka z telefonem, szkicownikiem i kluczami imbusowymi. Tyle wystarczy na 2-3 godziny jazdy. Na autobus poczekałem 5 minut. Szybki montaż roweru na bagażnik, zapewnienie zmartwionego kierowcy, że zapięcie trzyma jak należy. Dojazd  pod zoo trwa około 20 minut. W tym czasie słońce ukazało się nad chmurami wywołując uśmiech na twarzy. Był to ostatni słoneczny dzień jesieni.

ZAPACH

Jadąc autobusem, nie mogłem się doczekać, teraz już jadę na rowerze i wdycham wilgotne, gnilne powietrze lasu. Piękna, późna jesień. W nozdrza uderza odór zwierzęcego łajna, przejeżdżam właśnie obok zoo. Dźwięki egzotycznych zwierząt w lesie wolskim wydają się być przesłyszeniem, jak ze snu. Zmysły wyostrzają się, rozkoszuje się widokiem wysokich i grubych kolumn drzew. Perspektywa co chwilę otwiera się na głęboki wąwóz. Przyspieszam, droga prowadzi lekko pod górę, jest stosunkowo równa. Zmysły koncentrują się na oddechu i prowadzeniu roweru, by znowu zwrócić się ku pięknie przyrody, obserwacja zmienia kierunek myśli ku sprawom codziennym, refleksji nad sobą i swoim życiem. Jest to rodzaj medytacji w ruchu. Ten zmienny efekt towarzyszy ciągle w trakcie samotnej jazdy na rowerze, jest jak wzbierająca fala. Podczas większych prędkości, zjazdów czy skoczni uwaga tuneluje się na oddechu, podłożu i jeździe. W momentach łatwiejszych mózg procesuje sprawy do rozwiązania lub delektuje się naturą. Przeskoki pomiędzy tymi stanami mogą być szybkie lub niezauważalnie łączyć się ze sobą.

DOTYK

Droga, ze żwirowej zamienia się na nieutwardzoną, leśną z liśćmi i błotem. Tu już zaczyna się walka z przyczepnością. Umysł, wybiera cały czas małe cele do pokonania, przygotowując ciało i strategię. Szybkie podejmowanie decyzji pełni ważną rolę. Na przykład kałuża z błotem długości i szerokości 3 metrów. Można przejechać na wprost, do tego potrzeba większej prędkości. Jednak nie wiadomo jak głębokie jest błoto. Jeżeli jest głębsze niż się wydawało, rower zatrzyma się w nim. Lub nawet zablokuje przednie koło powodując wywrotkę. Można kałużę przeskoczyć lub znaleźć wyjeżdżony objazd bokiem. Można też samemu wymyślić objazd między drzewami. Przykładów naturalnych przeszkód można mnożyć. Podjazd z kamieniami, koleiny z błotem, luźne kamienie, dziura. Po latach jazdy człowiek nie zdaje sobie sprawy, ale umysł w jakimś stopniu nadal procesuje zapamiętane informacje. Droga z błotem i liśćmi jest bardzo śliska, trzeba używać więcej siły by rozpędzić rower.

W lesie jestem sam, olbrzymie pnie buków strzelają w górę, niczym kolumny greckiej świątyni. Przestrzeń i skala porażają zmysły. Czuję się jak małe zwierzątko, w większym tajemniczym organizmie. Zmieniłem plan, na rozgrzewkę zjadę trudniejszą trasą o wdzięcznej nazwie „Petarda”. Nie widziałem jej od około roku. Stan zaciekawienia dziwnością, otaczającej mnie żywej i martwej materii, zamienia się w gotowość do działania. Sprawdzam czy wszystko jest w porządku. Nerka – zapięta, kask – zapięty,  kamera – działa. To można jechać!

FLOW

Jeździe na rowerze zazwyczaj towarzyszy poczucie flow. Ciało stapia się z rowerem, rower staje się przedłużeniem ciała. Równowaga, spostrzegawczość, koncentracja, pewność siebie – wszystkich tych aspektów wymaga rowerowy freeride. Szczególnie na mokrym podłożu. Jadę ścieżką, balans przypomina stanie na piłce rehabilitacyjnej. Obserwacja terenu, odbywa się mniej więcej, na 5 metrów do przodu, przy niskiej prędkości. Ciało przygotowuje się na każdą nierówność czy zakręt. Powoli wpadam w trans innego postrzegania rzeczywistości. Postrzegania przez pryzmat trasy i ciała połączonego z rowerem. Połączenie to jest bardzo specyficzne. Należy pozwolić rowerowi tańczyć pod sobą jednak zachowując ciągłą kontrolę nad nim i nad pozycją ciała. Rzeczywistość jest liniowa i składa się z korzeni, ziemi, błota, dziur, skał i kamieni. Nierówności i ukształtowanie terenu, po którym biegnie trasa, bardziej się to czuje niż widzi. Ciało wykonuje kocie ruchy, pamięć mięśniowa działa bardzo dobrze, ale należy cały czas mieć się na baczności. Zaskoczenie może pojawić się w każdym momencie i należy być na to przygotowanym. Nie ma już stałości. Materia otoczenia jest rytmem, okazją do zabawy, dziecinną igraszką, aż do połamania kości. Ale co się dzieje?

Dostałem błotem po oczach. Ach, no tak ! Zapomniałem założyć gogli. Ech to moje roztargnienie. Zatrzymuję się i zakładam gogle. Jadę dalej, jazda po liściach przypomina niekiedy surfowanie po głębokim śniegu. Niezamierzone poślizgi, wywołują niekontrolowane okrzyki zdumienia połączone ze śmiechem. Zresztą, upadkom zazwyczaj towarzyszy salwa śmiechu, zaraz po okrzyku przerażenia, chyba że człowiek coś sobie zrobi. Zazwyczaj, na szczęście, nic się nie dzieje. Adrenalina, idzie w parze z euforią i już po chwili zjazdu znajduję się w ciekawym stanie świadomości. Nie ma myśli, ciało jednoczy się z otoczeniem, a zmienność otoczenia i rower staje się całością postrzeganej rzeczywistości. Umysł musi działać błyskawicznie, analiza zagrożenia – wystające korzenie na trawersie. Sygnał – dociążyć rower przed przeszkodą, odciążyć rower na przeszkodzie, nie hamować ! Mokre korzenie są bardzo zdradliwe, opona zsuwa się po nich wzdłuż ułożenia. Czy w takiej jeździe jest kreatywność ? Na pewno duża, w przypadku jechania trasą po raz pierwszy. Właściwie ciało i umysł stale improwizują. Każdy element zaskakuje wymuszając kreatywny refleks. Dynamiczna kreatywność wiąże się z pamięcią mięśniową i całym bagażem doświadczeń. A im więcej doświadczenia, tym na większą kreatywność można sobie pozwolić. W tym cała zabawa.

PRZYGODA

Ścieżka wije się wężowo między drzewami. Na początku sekcja z profilowanymi  zakrętami (banda). Bandy są niskie, pełne liści, momentami zniszczone. Jadąc nimi ma się uczucie jazdy na krawędzi upadku. Ścinając zakręt, koła stracą przyczepność na mokrych liściach. Jadąc zbyt wysoko ryzykuję wypadnięciem przedniego koła poza profil. Jest to jeden z koszmarów kolarzy górskich. W takim przypadku, siła odśrodkowa utrzymująca rowerzystę w zakręcie zostaje uwolniona i bardzo często kończy się to uderzeniem górnej części ciała w wyprofilowaną konstrukcję. Efekty mogą być opłakane.

Za zakrętami, pojawia się sekcja flow, duże pofałdowanie terenu, dynamiczne zmiany kierunku jazdy. Zakręty i wąwozy to bardzo przyjemny rollercoaster. Przeciążenie wciska ciało z rowerem w ziemię by po chwili oderwać koła od podłoża i unieść się w powietrze. Na nierównych zakrętach rower szarpie jak dzikie zwierzę. Trzeba trzymać kierownicę z całych sił by poskromić energię kinetyczną. Jest to walka z materią, fizyką i samym sobą. Sam proces stawania wobec tej walki o przetrwanie jest bezcenny. Daje poczucie kontroli nad materią, własnym ciałem, sprawczości. Zjazd trwa krótko, zaledwie dwie minuty, lecz ilość bodźców wpływających na ciało, sprawia że postrzegany czas ulega zniekształceniu, wydłuża się. Umysł jest czysty, w stanie euforii. Pamięta się co intensywniejsze momenty, reszta rozpływa się w doznanie podobne do snu, trudne do opisania. Surfowanie po morzu flow, morzu na którego fale składała się ziemia, korzenie, kamienie, liście, drzewa. Mini przygoda, która jest częścią składową większej przygody. Jak wiadomo, bez ryzyka nie ma przygody i to sprawia radość z tego, że się po prostu jest.

PULS

„Petarda” nie jest trasą trudną, to był dobry pomysł by nią zjechać w ramach rozgrzewki. Zaraz po zjeździe wyciągam szkicownik i tworzę rysunek, w tym unikalnym stanie świadomości. W trakcie zjazdu, kątem oka zauważyłem rowerzystę przy trasie. Teraz podjechał do mnie, zamieniliśmy kilka słów. Czeka mnie podjazd. Trening kondycyjno-siłowy. Śliskie liście usuwają się z pod kół. Wraz z przyspieszonym oddechem czuję jak krew zaczyna mocniej pulsować w głowie. Przy szybkim oddechu świat zaczyna pulsować w rytm uderzeń serca. Koncentracja, wdech, wydech, równe tempo, medytacja. Wyraźne myślo-obrazy pojawiają się w głowie, ewoluują, psychodelizują się, zmieniają się w inne. Czasem orientuję się że przez chwilę nie widziałem otoczenia. Widzialna rzeczywistość wygląda jak zmieniająca się myśl, a myśl jak drzewa, błoto, perspektywa lasu. Analizuję, rozpoznaję, zmieniam te obrazy. Niektóre szybko ucinam, innym pozwalam się rozwijać, przeprocesować. Szczególnie sprawy trudne, rozterki i strachy. Myśli takie powracają, jak uporczywa mucha w letnie popołudnie. Należy dać im się rozgałęzić na wszelkie możliwe odnogi, by ostatecznie mogły roztopić się w chaosie. Ekstasis czyli bycie na zewnątrz, według Platona to stan zniesienia ego, połączenia się z naturą. Myśli trudne, życiowe, przyjemne przeplatają się z tematami głębokimi, bytowymi. Na ten przykład, zacząłem się zastanawiać nad synestezyjnym stanem połączenia się z rowerem. Po tylu latach doświadczeń, czuję lepkość i mokrość ziemi oponami, jakby wykształcił się dodatkowy zmysł, dodatkowy organ. Błoto między klockami utkwiło mi w mózgu i szepcze. Każdy zakręt, przeciążenie wpływa na rower a ja czuję to, doświadczam…

Mijam wielkie drzewa,  pomiędzy nimi widać Wisłę, wilgotne i chłodne powietrze wdziera się w płuca. Uginanie amortyzatora naciska na szare komórki, zakończenia nerwowe. Gdzie ja jestem ?

Ach no tak, pod koniec podjazdu. Tak więc rower, przedłużenie ciała, jak we wschodnich sztukach walki, szabla albo kij. Odpowiednio wykorzystując energię kosmiczną, mogę nadać energię kinetyczną temu organowi.

Tutaj będzie przerwa.. obraz świata pulsuje w rytm spiżowego dzwonu… Łbum Łbum Łbum.

Nie ma stałej materii, materia jest falą, fala cząsteczką, czuć to doskonale… Łbum Łbum Łbum

Idea czegoś jest tym i ma taką nazwę, gdyż sami ją tak określiliśmy, w celu lepszej komunikacji. Drzewo mogło by się nazywać psem, nic by to nie zmieniło…. Łbum Łubm Łbum

PLATEAU

Stoję, oddech wraca do normalności .. a więc rower przedłużeniem ciała, czyż nie o to chodzi w trans humanizmie ? Człowiek-maszyna, czucie technologii jak własnej kończyny.

Zaczynam zjeżdżać końcówkę tej łatwej ścieżki rozgrzewkowej, z której zrezygnowałem. Czy przypadkiem, połączenie człowieka z narzędziem nie funkcjonuje dzisiaj na każdym kroku ? Zaczyna się dynamiczny moment, lekki trawers, delikatny zakręt w prawo. Łatwo zjechać przednim kołem ze ścieżki. Na końcu rów, ostre do hamowanie i ostry zakręt. Drzewa i inne elementy przelatują w tył niczym asteroidy wokół gwiezdnego niszczyciela. Łapię flow – góra – dół – zakręt – blisko drzewa, prawie ocieram się barkiem o jedno. Szybkie kocie ruchy. Nisko na nogach i rękach – pozycja ataku. W zakrętach „laserowy pępek”. Rower tańczy.

Mulda! Zakręt! Dziura! Korzenie! – odrywam przednie koło i robię „manuala” pomiędzy muldami.

Zjeżdżam do leśnej drogi i zaraz zacznie się znowu element podjazdowy, pod trasę ze skoczniami. Pojawiają się dwa mini wyzwania do pokonania. Dwa strome podjazdy, w obu przypadkach, koło tylne nie może złapać przyczepności, takie warunki. Trudno następnym razem się uda…

Podjeżdżając znowu wpadam w kontemplacyjną medytację w ruchu… A jak to jest ze sportem, co nim jest, a co nie? Czy kierowca rajdowy albo pilot samolotu jest sportowcem? Jeżeli tak, to jako sport motorowy, bo taki kierowca musi przygotować się fizycznie i psychicznie do zawodów. Może nie wykonuje ćwiczeń siłowych czy kondycyjnych, wyręcza go maszyna, ale liczy się samo przygotowanie, by na ten przykład, nie doznać kontuzji. W takim wypadku gry komputerowe zostaną uznane za sport, gdyż gracz musi ćwiczyć by nie doznać np. otłuszczenia organów… już koniec tych głupich dywagacji – odciągam swoje myśli w stronę rzeczywistości otaczającej mnie.

Jestem na początku trasy, w miejscu zwanym „Łopata”. Jest tu kilka linii flow ze skoczniami. Sprawdzam kamerę, zapięcie kasku, zakładam gogle i jazda!

JAZDA

Rozpęd po płaskim – niska banda w prawo, należy wjechać w nią w miarę szybko by uzyskać prędkość na pierwszą przeszkodę. Pierwszą przeszkodą jest „Boner log”, to wąska deska długości około 3 metrów, wystająca z ziemi pod kątem 45 stopni do poziomu.

Nie jest łatwy, gdyż znajduje się zaraz za małym zakrętem w lewo i jest wąski. Na śliskich liściach to już prawdziwy dreszczowiec. Przy prędkości, przeszkody zawsze wydają się węższe niż w rzeczywistości, w przypadku tej przeszkody, zawsze jest podobnie – wydaje mi się że jadę szybko, a potem ledwo dolatuję do lądowania. To psychologiczny thriller, pokonałem go dosyć stabilnie, teraz lądowanie i zaraz ostra banda w prawo, lewo i znowu w prawo. Pełna, prędkość, wcisk w profil –  szruuut. Siła ciążenia przemocą pokonana siłą mięśni, świat obraca się wahadłowo, prawo, lewo, prawo. Tu fizyczne prawa istnieją tylko w praktyce, na wyczucie. Ciało pamięta jak przy danej prędkości pochylić się w zakręcie, skierować brzuch i głowę w kierunku wyjścia. Docisnąć rękami i nogami rower w środku profilu i pozwolić sile odśrodkowej „wybić” z zakrętu. Umysł analizuje drobne szczegóły, najazd wyżej, inny kąt natarcia, większa siła docisku, wyskok z bandy. Przeszkody stają się elementami placu zabaw. Placu zawieszonego w rozpuchłej, falującej masie. Wychodzę z trzeciego zakrętu. Jest mokro i czuję że mogę mieć małą prędkość. Przede mną wybicie wysokości metra. Odległość do „czystego” wylądowania to około 5 metrów. Coś jest nie tak, najwyraźniej mokra ziemia niespodziewanie mnie zwolniła – orientuję się zaraz przed wybiciem. Trzeba lecieć, na szczęście ta skocznia jest przystosowana do bezbolesnych nie dolotów. Jeb! nie doleciałem całym tyłem, zawieszenie uległo nagłej kompresji, ciałem szarpnęło w dół, docisk kamiennego 200 kilowego kloca. Jest to moment prawdopodobnego upadku i należy być na to przygotowanym. Utrzymuję tor jazdy, następnej skoczni już na pewno nie dolecę. Zaskoczyła mnie ta sytuacja ale w tym właśnie przygoda.

JAZDA 2.0

Z uśmiechem niedowierzania wracam na start, podejmuję próbę numer 2. Tym razem szybciej !

  1. Nie zrobić sobie krzywdy
  2. Doskonalić swoje umiejętności
  3. Osiągać satysfakcję
  4. Pokonywać strach.

Przezwyciężyłem strach i niepewność, dynamiczne wejście w bandę, zakręt, Boner – teraz dużo szybciej. To było straszne! Poszło elegancko, precyzja linoskoczka, lądowanie – pierwszy przód potem tył – angielska herbatka w iście angielskich warunkach. Banda! Banda! Świat jest wahadłem, które wyprowadza na skocznię do wąwozu. Prędkość jest dobra, rower jedzie w ciągłym kontrolowalnym poślizgu. Chop! To jest to uczucie! Marzenie Homo sapiens zostało ziszczone, za pomocą maszyny mechanicznej i koncepcji wybicia. Ciekawe kiedy człowiek pierwotny wpadł na to, że prędkość plus wybicie, równa się latanie. To stan spełnienia marzeń, totalnej euforii. Snu na jawie, mogę lecieć metr, dwa, dziesięć.

Ekstazę lotu weryfikuje lądowanie. Jeśli się uda, ekstaza przybiera na sile, jeśli nie, może zamienić się w dramat. Czasem sam lot staje się horrorem, moment gdy lądowanie znika ci pod rowerem, a ty lecisz dalej – tego się nie zapomina. Lecę … przekręcam lekko kierownicę, kładę rower bokiem do poziomu, to Table top. „Gięcia” roweru podczas lotu są wyznacznikiem osiągniętego flow, to doświadczenie, kreatywność i ekspresja osobowości. Zwiększają też kontrolę roweru w locie. Widzę lądowanie zbliżające się, w tunelu z mazi rozciągniętych kształtów i kolorów. Czas zwolnił, po lądowaniu przyspiesza. Do ucha docierają urwane dźwięki otoczenia. Trzecia skocznia – ona jest najwyższa z całej trasy. Pędzę w stronę pionowej ściany! Długie wybicie sprawia, że jest idealna do robienia akrobacji. Wcześniejsze doświadczenie sprawia, że chcę skoczyć ją po prostu bezpiecznie. Czas znowu zwalnia, oczy strzelają stop klatki, zarejestrowanych momentów. Organy wewnętrzne unoszą się w górę, moment zawiśnięcia w powietrzu jest świadomym snem. Zaraz potem twarde lądowanie, kompresja zawieszenia, uśmiech na twarzy. Kilka zakrętów i seria czterech skoczni po sobie.

Otwarty tunel czasoprzestrzenny do ukrytej rzeczywistości, zamyka się pozostawiając zapamiętane klatki, czarno białego filmu, kilka emocji, strach , śmiech. Pozostaje jednak, uczucie odrealnienia, adrenalina buzuje w żyłach. Dziwne pnie drzew, słońce na zwierzęcych pazurach paproci. Nieustanny ruch małych i dużych konstruktów życia. Patrzące oczy na pniach buków. Wszystko to pulsuje, przenika, wciska się pod paznokcie. To nie wygląda tak jak zazwyczaj, jest zmienne i pulsujące. To czuje się całym ciałem, a raczej odnajduje się umysł w otoczeniu. Jest to moment, kiedy dogłębnie można dotknąć tego nienazwanego bytu siebie i natury, ducha materialności.

W tym stanie robię szybki szkic, nie jest to łatwe, nie jest też dla mnie nienaturalne. Czy wpłynie to na tematykę prac? Zobaczymy, już teraz dostrzegam, że umysł daleki jest od intelektualizowania szkicu intuicyjnego. Można pokusić się o stwierdzenie – zbliża się do umysłu dziecka, czegoś pierwotnego.

Zjeżdżam kilkoma liniami do szlabanu i drogi. To już ostatnia część mojej wycieczki.

Przede mną podjazd pod punkt widokowy na Sikorniku. Stroma kostka betonowa, potem droga żwirowa. Na rowerze przystosowanym do podjazdów, nie jest to duże wyzwanie, na rowerze frirajdowym jest męczące. W każdym razie, nigdy go w całości nie podjechałem. Teraz czuję się pewny i zdeterminowany. Rozpoczynam od razu na lekkim przełożeniu. Siodełko ustawione na stałe w najniższej pozycji, wymusza pedałowanie na stojąco. By dobrze podjechać należy wpaść w pewien trans ruchów, zaburzenie tej koordynacji skutkuje szybszym zmęczeniem. Rower przechyla się w prawo i w lewo. Trwa to wieczność, koncentracja skupiona na najbliższej partii drogi, pomaga wyznaczanie bliskich punktów do osiągnięcia. Trans powtarzających się ruchów wpływa na sposób percepcji. Koncentracja na oddechu przeplatana jest chwilami „odpływania”. Zwiększone zapotrzebowanie tlenowe organizmu sprawia, że czuję się, jakbym się dusił. Oddech staje się czymś namacalnym, miechem biologicznym, otoczeniem. Synchroniczne ruchy wahadłem myśli, rytmem czasu i materii. W końcu docieram na samą górę, wyzwanie zaliczone! Pierwszy raz w życiu pokonałem tą górkę. Podjazd, nie daje tyle przyjemności co zjazd, ale osiągnięcie celu to duża satysfakcja.

 Ścieżką wijącą się północną częścią Sikornika docieram w końcu pod miejsce nazwane przeze mnie Pramamutem. Pomimo kilku trudnych i ekscytujących momentów, była to dla mnie formalność, gdyż znam ją bardzo dobrze. Formalność, szczególnie w porównaniu z tym, co teraz mnie czeka. Mamut i Pramamut to miejsca, które mógłbym scharakteryzować jako naturalny frirajd. Są to strome zbocza, bez wytyczonych ścieżek. Rzadkie zalesienie, mało krzaków, duża stromizna i odpowiednio uformowane formacje skalne, sprawiają że jest to wymarzone miejsce, dla amatora zjazdów na dziko. Znajdowanie takich zjazdów to kwintesencja frirajdu. Wytyczanie linii i jazda w takim terenie, daje mocne doznania współistnienia z naturą. Pramamut to jedno z bardziej hardkorowych miejsc które znam. Linia którą wytyczyłem nie jest długa, za to trudna technicznie i ekscytująca. Zapytacie skąd taka nazwa. Otóż zbocze zwane Mamutem jest obok skały, naturalnej pułapki (półkolista formacja skalna) która była wykorzystywana od około 25 tys. lat do zabijania mamutów. Pramamuta znalazłem później i wygląda bardzo podobnie do pułapki na mamucie.

Tak więc stoję „przed” Pramamutem, gogle wytrzepane z błota, wyobrażam sobie jak zjeżdżam każdy element.

  1. Nie zrobić sobie krzywdy
  2. Doskonalić swoje umiejętności
  3. Osiągać satysfakcję
  4. Pokonywać strach.

HARD CORE

Już przed ruszeniem, czuję adrenalinę która pobudza umysł i ciało. Do tego dochodzi zmęczenie psychiczne i fizyczne po 2 godzinnej jeździe. Czuję, że mam jeszcze energię by temu sprostać. Jeszcze nigdy nie zjeżdżałem tej linii z błotem i liściami. Skały wapienne są śliskie, jak z lodu. Najeżdżam nad skarpę, jeden głupi ruch i mogę spaść, poobijać się. Najeżdżam na jeden z bardziej trudnych i niebezpiecznych momentów. Z lewej strony jest stromo i są skały. Przednie koło zjeżdża ze stopnia i powinno trafić w wąski wapienny rowek. Potem jest zjazd po skałach i korzeniach – ostry zakręt w lewo, to połowa linii. Boję się stracić równowagę, należy oddalić strach by zachować koncentrację. Koło zjeżdża ze stopnia i ześlizguje się w stronę urwiska, podpieram się nogą… ajajaj!

Okrutnie się wystraszyłem !

Ciśnienie dudni w uszach, strach i wyobraźnia paraliżuje. Byłem blisko upadku. Próbuję wystartować z tego miejsca, lecz straciłem równowagę i znowu prawie spadłem.. ufff, to było głupie. Trzeba zacząć od początku. Oddycham głęboko, wydłużam wydech by się uspokoić. Myśli o potencjalnym upadku bombardują głowę. Oddalam je i koncentruję się na błędach które popełniłem, myślę jak zminimalizować ryzyko. Nie liczy się nic innego, tylko to jedno wyzwanie. Zagrożenie, zmęczenie i dotlenienie wywołują niesamowicie wyostrzają zmysły. Oczy wyłapują każde najdrobniejsze elementy podłoża. Słychać każdy szmer, zdarza się że trudno jest odróżnić imaginację od tego co realne. To stan umysłu nastawionego na walkę, przetrwanie, lecz połączone z ekstazą, przyjemnością i doznaniami estetycznymi.

 Siadam na rower. Nie można się długo zastanawiać, wiem że dam radę, należy oddalić negatywne myśli. Usunąć strach przed przyszłością. Wiem że jak już będę jechał adrenalina mi pomoże. Ruszam, początek taki sam, przejazd przez mały skalny element, skręt w prawo przed urwiskiem. Skalne zbocze, po prawej skały nade mną. Koło zjeżdża ze skalnego stopnia i… ześlizguje się w lewo. Cholera jasna! Znowu to samo. Odpuszczam ten element, jest za ślisko i brakuje mi już do tego motywacji. Jeśli zjadę dalej, to będzie super. Zaczynam jakieś 40 cm dalej. Boję się.

Raz kozie śmierć! Odrzucam strach, staję na rower i zjeżdżam ściankę… jedno załamanie -skalne – korzeń – liście – drugie załamanie skalne. Ostry zakręt w lewo! Ufff… udało się. Dalej trawers, rower chce zsuwać się w prawo, zgodnie z nachyleniem terenu. Walka z grawitacją, naturą, samym sobą! Skręt w prawo – zjazd ze skałki, tu już nie da się zatrzymać, jest zbyt stromo. Rower sunie na zaciśniętym hamulcu. Tylne koło rozrzuca luźne liścia, patyki, kamienie. Wszystko to turlika się ze mną, zjeżdżającym dzikiego Pramamuta. Utrata człowieczeństwa – toczący się gruz, zezwierzęceniem. Wykorzystanie twardego klocka rzeczywistości, zgodnie z przeznaczeniem, z naturalnym drogowskazem. Płynę na fali włosia mamutów, teraz już wiem, co czuł kamień spadający na ich grzbiety. Śmierć w celu przetrwania innego gatunku. Natura, bezlitosna, pełna miłości. Ostry zakręt w lewo, zjazd po skałach… to jak nagły skręt kiszek, DNA, lecącego gruzu z niebios. Na dole ostre do hamowanie.. och! To było emocjonujące. Przeszywają mnie nieznane skale satysfakcji. Zjechałem moją najtrudniejszą linię w tak trudnych warunkach. Rozpiera mnie euforia i duma. Świat delikatnie puchnie, psychodelicznie. Ten stan będzie utrzymywał się jeszcze chwilę. Później adrenalina zmieni się w błogostan spokoju. Umysł pozostanie czysty i otwarty. Brak pośpiechu. Wysokie wrażenia estetyczne w naturze, z jej dziwnymi strukturami zakorzeniają się głęboko w podświadomości. Wszystko to nadaje życiu stan flow, tak ważny i potrzebny do dobrego funkcjonowanie we współczesnym świecie.

21:18

05.08.2024 poniedziałek

Za dużo wrażeń dzisiejszego dnia, próbując odpocząć, miotam się po pracowni, może pisanie przyniesie mi ulgę.

Od Deweya do Skyrima. Od malarstwa do roweru. Od kinematografii do szaleństwa. Każda z tych rzeczy wydaje się pracą zbyt ciężką dla przepełnionej głowy. Głowa ciepła, szuka schronienia przed koncentracją. Pisanie tego wywołuje delikatne spuszczenie powietrza z nabrzmiałego baniaka. Sam poranek – trening szarych komórek- codzienny. Słówka, aplikacja, kawka, rajd na Jaworzno. Do druida składającego członki zapłakanym wojownikom. Sportowcy to szczególna rasa. Wypadki są śmieszne, potem narzekają na korzonki. Pojechałem w swoim białym rumaku. 78 koni mechanicznych 2.4 diesel. Dobrze że już paszy i wody nie wymagają te rumaki. Napoiłem go w stajni Circle. Okazało się, że oko ma kaprawe. Źrenica wysiadła, na szczęście miałem zapasową.

Po wyjątkowo dosadnych instrukcjach dotyczących mojego ciała, ścięgien, komórek macierzystych, czarnych szarych i złotych. Wróciłem traktem do miasta rodzimego. Wjeżdżając na ulicę Smoleńsk (jedna z wielu asfaltowych) dostrzegłem nogę. Ależ jaką nogę! Tą zapamiętaną nogę z fragmentem tułowia a nawet chyba głowy. Chyżo umknęła za róg, było to o jakieś 50 m ode mnie, ale ten ułamek sekundy wystarczył by rozpoznać, coś co nieraz już zapamiętane. Dane i odpuszczone. Tym razem zwycięskie. Jak bitwa pod Grunwaldem czy trąba mamuta pod kopcem. Tego zwycięstwa jeszcze nie było, ale istoczyło się w zalążku potencjalnej przyszłości. Zalążek ten był niewiadomą, przeczucie było poprawne.

Nie dać się zaskoczyć – brzmiała pierwsza zasada. Jak tego nie zrobisz, będziesz żałował do końca życia – brzmiała druga, i trzeba przyznać, że brzmiała wyjątkowo tragicznie. Z nikłą nadzieją podążyłem od zaparkowanej białej strzały. Żule, jadłodajnia, klasztor, inteligenci jedzą ciastko. Na krawężniku, w koszyczku wypalone ptaszki, z których się ćwierka, uprzednio napełniwszy je wodą. Samochód, człowiek, noga! Noga, pies druga noga i bardzo ładne połączenie nóg. Całość, pełnia. Tym razem decyzja była podkręcona dramaturgią zasady drugiej, zaraz po spełnieniu zasady pierwszej. Świat się jawi a to przecież jest tylko istota żywa, nie ma co się bać. Błękitne jajo nad moją głową, idę do celu. Podszedłem, wyartykułowałem myśl i przywitanie. Teraz mogłem przyjrzeć się bliżej cudowi żyjącemu. Wszelkie niedoskonałości tylko uzupełniały i gwarantowały spójny układ, proporcje, słodycz w naturalnej postaci. Walka tak naprawdę została już stoczona w przestrzeni myśli i decyzyjności. Wymiana informacji pomiędzy istotami, pomimo pewnych komunikacyjnych umiejętności. była krótka i dziwna. Ktoś mógłby pomyśleć, że poniosłem klęskę, energia, żywotne ciepło przepełniało mnie od teraz. Odniosłem doniosłe zwycięstwo.

W nagrodę poszedłem na spacer, załatwić sprawy na komisariacie. Podpadłem straży handlowej Króla za wprowadzony wbrew ogłoszonemu edyktowi towar. W przyszłości, co los przyniesie. Na szczęście wszędzie da się znaleźć pobratymców, łajdaków, artystów i kuglarzy.

Spisane cele na kartce wypełniłem prawie wszystkie. W trakcie ich wykonywania pojawiło się kilka nowych, niezamierzonych. I tak, do końca dnia. A teraz siedzę i piszę. Coś jeszcze? Nie wiem. Dostałem smsa, to sprawdzę.

pierwszy obrazek

07.08.2024 Dzień słoneczny, bez upału.

Tak mało dzisiaj zrobiłem! Przesypałem kilkaset kg ziemi, potem sklepałem ją łopatą. Dzień był wyjątkowo za krótki a ziemia zbyt sypka. Dlaczego? – pytam – rehabilitacja nie zrobiona? IPB nie poprawione? Scenariusz utknął w martwym puncie, w miejscu gdzie wylewam butelkę wody przez otwory w  kasku. Upadlające jest to, że człowiek, nawet jak już zechce się rozwijać, to brakuje czasu w pędzie po doskonałość, wśród wagonów upiększania swojego umysłu. Dlatego właśnie piszę te słowa, bo zorientowałem się, że pisanie o doświadczeniach dnia codziennego odżywczo wpływa na moją neuroplastyczność. Demokratyczność mózgu, pluralizm szarych komórek, ferrari neuronalne, obwodnice śmierdzących zboczeń…

Pomimo tak wielu dobrych chęci, wczorajszy dzień okazał się prawdziwą feerią intelektualnych treningów. Dzisiejszy dzień był czasem brudu i męki, ale też, a jakże,  satysfakcjonującej (w prędkości elektrycznej gąsienicy) trasy Kraków Grzegórzki – Wieliczka Bogucice. Bogu niech będą dzięki, że ta kupa plastiku i stali jest tak przyjazna rowerzystom i intelektualistom. W przeciwieństwie do autobusu nr 304. Niestety, choć nie było to nie do wytrzymania, uciążliwy zapach mocznika (zawieszony wśród chyżo umykających słupów trakcji kolejowej) zawładnął podróżą pierwszą. Najprawdopodobniej podstępnie unosił się z wózka, nie całkiem już małej istoty ludzkiej, zarządzanej przez istotę większą, dorosłą i najpewniej nieatrakcyjną. Podstawowa komórka społeczna, w nie najgorszym humorze. Zapach był wyjątkowo mleczny i słodki, jak na mocznik. W końcu rozlał się świetliście po całym korytarzu.

Na miejscu (w Wieliczce) w planach miałem pomóc chłopakom w przenoszeniu worków z korą na lądowanie skoczni. Trening na pump tracku i powrót do domu. Skończyło się na kilkugodzinnym wyrównywaniu złej geometrii lądowania do poziomu. Tak to przyszłość zmienia plany i oczekiwania.

drugi obrazek

20.22.2024

Miałem sen, przyszedłem spóźniony do Mangi, Zuzi biolożki też jeszcze nie było. Na zarezerwowanym stoliku stały dwa serniki i dwie filiżanki kawy. Rozumiesz, drogi czytelniku, to uczucie gdy babcia z przerażeniem woła – szybko bo wystygnie. Na szczęście nie był to mocny koszmar, a z babcią w tejże kawiarni, tego samego dnia, zamieniłem przez telefon kilka zdań o wojnie. No cóż wojny wybuchają raz na czas, strach ludzka sprawa, lecz przypomina mi się pewna mądrość – nie można się bać, trzeba działać!

Powolutku zbierałem się do wstania, moment mocnego postanowienia poprzedzającego pozycję współcześnie ludzką to obszar zawiesisty, przestrzeń ścierania się poglądów. Z jednej strony, sensu funkcjonowania jawnego, z drugiej strony błogiej regeneracji. Świadomy wybór pierwszej czynności pociąga za sobą czynność włączenia promiennika, stojącego na stosie do grafik, zaraz obok rozłożonych mat na podłodze. W pracowni-mieszkaniu w nocy temperatura spadła do 15 stopni, a jest dopiero listopad. Dzisiaj ważny dzień, idę na randkę. Będę rysował portret biolożce Zuzi, w kawiarni w Mandze.

Nad ranem budziłem się kilka razy przewracając się z boku na bok, to powtarzający się schemat, gdy coś ważnego ma się wydarzyć tego dnia. Na szczęście nie wstałem za późno, więc odprawiłem spokojnie swoje codzienne poranne rytuały. Kubek ciepłej wody a przy nim nauka słówek w technice pięciu żołądków. Potem kawka i Duolingo (aplikacja do nauki języków) Szybkie myćko, rezerwacja stolika i zaraz już trzeba wyjść z mojego zamczyska. Spacer po wstawaniu zawsze dobrze robi. Doznania estetyczne otaczającego krajobrazu atakują zmysły, trzeba się naprawdę postarać żeby co chwilę się nie zatrzymywać. Ludzie chodzą jak duchy, zmienni jak magma, rytmy okien, gzymsów kamienic, zestawienia faktur, kształtów i kolorów. No nie, to już przesada! Poszarpana, rozmemłana chmura wylatuje pionowo znad dachu kamienicy, fasada stoi niewzruszona, milcząc nieskończenie, chmura wrzeszczy zmiennością. Tak, tych zjawisk jest nieskończenie wiele na każdym kroku. Nie jest umiejętnością znajdować inspirację w codzienności! Prawdziwą sztuką jest nie zamienić się w kamień, odbierając wszystkie intensywności otoczenia.

Przed Mangą znowu musiałem się zatrzymać na dłużej, po drugiej stronie ulicy stoi piękny dom, wiele razy zwracałem na niego uwagę, wygląda jak mały zameczek, pałacyk. Teraz zauważyłem, że na jednej ścianie widnieje płaskorzeźba z drzewem i lądującym na nim orłem, niesamowite!

Zuzka była już na miejscu, wyglądała niesamowicie. Nadal nie mogę uwierzyć w swoje szczęście, że chciała umówić się ze mną na portret, mało tego, sama wydawała się być zachwycona. Uśmiechała się uroczo. Zastanawiając się, który stolik wybrać narobiłem lekkiego zamieszania, portret jednak wymagał odpowiedniego dobrania światła…

Róź wpadający w zielonkawość potem w błękit

Skorpionsi zagrali na strunie Pancerhaubicy 2000

Muzealne formuły, zielonkawe oczka ocalałych

Nie próbowałem tłumaczyć, że sernik to nie szarlotka

Z głową wetkniętą w jaśminu filiżankę

Białka pantofelki przebierają wesoło

Wygrywając marsza tenisową rakietą

Ostre linie, załamania i zachwyty

Ten film egzotycznie ekstatyczny kończy się w zimnej przestrzeni bunkra.

Wystawa Olgi Pawłowskiej, niesamowicie zimna, pusta, fascynująca. Zaintrygowała mnie swoją egzystencjalną metafizyką. Dało się poczuć ten powiew nieskończoności czasu. Choć zabrakło przełamania właśnie w stronę natychmiastowej skończoności. Czyż właśnie nieskończoność najbardziej nie wybrzmiewa przy słowie koniec…?

Patos przy czarnym humorze, śmierć przy życiodajnym powiewie narodzin? Chyba jednak trochę śmierci tam się znalazło, to dobra wystawa.

trzeci obrazek

Scroll to Top
Skip to content