Karol Patoła
Izolacja może być czymś w rodzaju kary — choć ja, na tej wyspie, postrzegałem ją jako błogą ucieczkę. Jednak wszyscy staliśmy się więźniami. Kiedy wybuchł wulkan, kiedy pojawił się ogień, zabrzmiało to jak miliony głosów wołających moje imię.
-A.
ROZDZIAŁ I: GŁOS ZZA GROBU
Czarny piach zmyła kolejna fala wzburzonego oceanu. Wulkaniczny pył unosił się nad śladami odbitych stóp biegnących gdzieś w głąb wyspy. W wilgotnym piachu odciśnięty został nawet upadek. Odbite stopy, ręce, paznokcie. Szybki zryw. Szaleńcza ucieczka prowadziła pomiędzy resztkami statku i zwęglonymi ciałami. Ogień powalił maszt, który z hukiem rozpadł się na kawałki, a oczerniały od dymu żagiel odleciał w strzępkach niesiony przez wieczorny wiatr. Z każdej strony nadlatywały ptaki. Czarne, krążące nad zwęglonymi ciałami niczym sępy. Rozległ się okrzyk: Nadchodzi! Król piekielnego ognia nadchodzi! Otoczyły plaże z każdej strony. Rozpościerając swoje czarne jak dym skrzydła, jeden po drugim, tworząc krąg nad gasnącym pogorzeliskiem. Ich oczy zabłysły od ognia. Jeden z nich nastawił swoją długą szyję. Coś zobaczył. Ruch wśród poplątanych drzew zwrócił jego uwagę.
Mężczyzna uciekał w głąb. Daleko od plaży. Potykał się. Strzepał resztki czarnego piasku z poparzonych ran na dłoniach i twarzy. Żeglarskie ubranie było w strzępach, rude, podpalone włosy wiły się niczym resztki ognia. Strach pochłonął go na tyle, że nie czuł swojej spalonej skóry. ,,Jest tu zbyt gorąco, uwolnijcie mnie!” krzyczał, ale słyszały go jedynie podążające za nim ptaki. Ogarnęło go olbrzymie uczucie samotności, widząc, że będą one jego jedynym towarzystwem, do czasu aż nie uwolni się z tej wyspy. Krzyczał głośno.
Nie wiedział, że nikt nie przybędzie.
Obudził się w środku nocy. Okrzyk dzikiego ptaka zerwał go z ziemi. Nie pamiętał kiedy upadł i kiedy stracił przytomność. Nadal otaczała go głucha cisza i spokojny szum oceanu. Wyspa wydała mu się całkowicie martwa, jakby nawet dzikie zwierzęta bały się wydać dźwięk, speszone jego obecnością.
W oddali ogień dogasał, a dym powoli zanikał, przepuszczając blade światło księżyca i gwiazd. Plaża rozpościerała się daleko poza horyzont. Jego głowa zaczęła wirować z bólu, gdy przypomniał sobie, gdzie się znajduje — gdzieś w oddalonym od znanego mu świata rejonie oceanu.
Zagubiony mężczyzna otrzepał zniszczone ubranie. Wstał powoli, dotykając delikatnie twarzy, upewniając się, czy nie śni. Jego odbicie twarzy w nagromadzonej w piasku wodzie delikatnie rozświetlał księżyc. Bazaltowa czerń odbijała powierzchnie niczym lustro, sprawiając wrażenie nadnaturalnej scenerii. Był absolutnie sam. Rozejrzał się, szukając choćby jednego ocalałego. Zawołał, lecz bez odpowiedzi. Wspomnienia z poprzedniej nocy powoli zaczęły powracać do niego gdy dostrzegł osmolony od dymu szkielet statku i złamany maszt z upiornie potarganymi żaglami. Kilka ptaków siedziało nad zwęglonymi ciałami. Podbiegł do nich, rozpędzając ciekawskie stworzenia, przeklinając je, ale nie kryjąc łez napływających do jego oczu.
To, co widział zagubiony, było skutkiem jednego zdarzenia, w które sam wplątał się kilka tygodni wcześniej. Obwiniał jakieś demoniczne siły bawiące się jego losem, wykorzystujące jego dobre zamiary. Zanim wyruszył w rejs w nieznanym kierunku, w oddalonej od tłocznego portu zatoce uratował od samobójstwa pewnego człowieka o imieniu Allen. Widział, jak ten łysy, wychudzony mężczyzna trzymał się kurczowo krawędzi klifu i wpijając wzrok w głębię oceanu, niczym zahipnotyzowany, skoczył przed siebie. Nie zdążył jednak opaść w głębiny, gdyż został wyciągnięty z wody w ostatnim momencie i wrzucony siłą na pokład niewielkiego statku.
Załoga zajęła się nim, a kapitan nie zwlekał z ugoszczeniem, podając mu gorący trunek i niewielki posiłek, którego ten odmówił. Allen okazał się uczonym, lecz nie chciał nic zdradzać. Zdawał się być obsesyjnie zafascynowany śmiercią, lecz z jakiegoś powodu zdegustowanym życiem. Nie zamierzał odejść ze statku, odmawiając zawrócenia do cywilizacji. Tajemniczy gość rozmawiał z kapitanem jeszcze przez całą noc. Nad ranem załoga dostała nowe rozkazy od przerażonego kapitana, który nerwowo zaciągał się fajką. Nie zdradzał szczegółów.
Wskazał jedynie na rozłożonej mapie nakreślone koślawe koło z dziwnymi symbolami, przypominającymi prymitywny rysunek skrzydlatego ptaka. Wraz z nimi miał również podróżować nowy, tajemniczy gość.
Allen nie chciał wyjawić, dlaczego tak bardzo pragnął odkryć zaznaczone miejsce. Oznajmił jedynie, że ludzie którzy stworzyli stare mapy kłamią, a wody pełne są fantomowych wysp, które znikają i pojawiają się wraz z nagłym sztormem lub aktywnością wulkaniczną. Jak na zawołanie samego diabła. On sam opowiadał o tym z takim przekonaniem, jakby sam miał z nim porachunki. Nie chciał zdradzać nic więcej, sprawiając wrażenie, że wiedza na temat jego wyprawy przysporzy jedynie złej aury.
Tajemniczy gość nie posiadał niczego oprócz nadgryzionego ołówka i zniszczonego dziennika. W czasie rejsu kilkukrotnie próbował osuszyć namoknięte strony, które jedynie rozsypywały się przy każdym otwarciu. Grzbiet był kilkukrotnie zszyty, różnymi skrawkami nici, okładka stała się miękka i postrzępiona, a całość przypominała raczej rozpadającego się trupa. Widniały na niej wyblakłe napisy: Goetia. Czasem niechlujnie zostawiał za sobą rozrzucone notatki przedstawiające nieudolnie naszkicowane grafitem koła, pętle i dziwne wzory. Nie wdawał się jednak w rozmowy, a zapytany o naturę swoich szkiców, unikał wyjaśnień.
Mimo paskudnej formy notesu Allen chował go w kieszeni zniszczonego płaszcza, obawiając się że ktoś z załogi może go ukraść. Do załogi zwracał się z nieufnością. Z kapitanem natomiast rozmawiał rzadko. Pochłonięty przez własne myśli, a w nocy targany bezsennością, krążył niczym zjawa po pokładzie, wpatrując się w bezkresne wody. Wszelkie próby integracji z załogą, która kilkukrotnie zachęcała go do wspólnego biesiadowania pod pokładem, były odpierane zimnym grymasem i ucieczką w samotność.
Mężczyzna, który pierwotnie go wyciągnął z wody, bił się z natrętnymi myślami, by zakraść się od tyłu i wepchnąć go z powrotem w wodę. Nie podobało mu się, w jaki sposób Allen izolował się od wszystkich, a zwłaszcza od swojego ratownika. Miał wobec niego również złe przeczucia. Cała sytuacja wydawała mu się surrealna. Towarzystwo załogi przestało go cieszyć i coraz częściej również spędzał wieczory z dala od swoich kompanów.
Uczucie niepewności i samotności narastało z każdym kolejnym dniem spędzonym na otwartych wodach. Statek sunął po wodzie jak widmo, a ponury nastrój udzielał się każdemu. Codziennie przez kilka godzin jeden z marynarzy spędzał godziny na wpatrywaniu się w pustą przestrzeń oceanu. Po kilku dniach zdał sobie sprawę, że patrolując bez celu przestrzeń, schodzi z bocianiego gniazda tylko po to, by nie dać nawigatorowi żadnej odpowiedzi. Codziennie przeciągał zejście na dół, czerpiąc spokój z ciszy, która go otaczała, kilkadziesiąt metrów nad pokładem.
Po tygodniu słońce zakryła nieustająca mgła, która jeszcze bardziej zaburzyła poczucie czasu i przestrzeni. Zagęszczała się codziennie coraz bardziej. Najpierw trudniej było dostrzec kogoś pracującego na drugim końcu tego niewielkiego statku. Kilka metrów dalej, potem jeszcze mniej, aż wkrótce można było czuć osamotnienie, nawet stojąc obok drugiej osoby.
Dopiero po pewnym czasie fantomowa wyspa zaczęła ukazywać się zza mgły na horyzoncie. To wtedy Allen otworzył się, pomimo wczesnej nieufności względem innych. Nazwał wyspę Bramą, która prowadziła do innego świata. Teraz opuszczona, lecz w dawnych czasach, przed pojawieniem się pierwszych znanych nam cywilizacji, to odizolowane miejsce było pustelnią.
Wyspa wydawała się niewielkim kawałkiem skalistego lądu. Była porośnięta gęstą roślinnością, oplatającą porowate skały. W jej oddalonym centrum górowało jednak sporego rozmiaru skaliste wybrzuszenie, przypominając uśpiony wulkan. Plaża natomiast składała się głównie z czarnego bazaltowego piasku, który pod wpływem wilgoci odbijał promienie słoneczne, miejscami nadając surrealnego widoku lustrzanej scenerii. Wyspa była zbyt mała by ktokolwiek na niej mieszkał. Wydawało się, że można jej wybrzeże obejść w kilka godzin, choć połowiczna mgła zaburzała jej dokładną ocenę. Las natomiast wydawał się gęsty i zarośnięty, nie przepuszczając żadnych promieni przez zarośnięte mchem pni drzew.
Tajemniczy gość opuścił statek bez dłuższego pożegnania, na pojedynczej łajbie. Decyzja ta sprawiła, że załoga poczuła ulgę, jakby pozbyła się ze swoich progów złej zjawy albo ducha, który nawiedził ich dom. Wiosłując powoli, usiłował skierować łódkę w kierunku plaży. Fale jednak ustały, a prąd zdawał się wciągać go, pomimo rytmicznych uderzeń wioseł.
Statek skierował się w stronę odwrotną stronę, lecz pomimo ustawionych żagli, nagły zryw wiatru skierował statek z powrotem w kierunku mielizn. Fale również spychały kadłub w kierunku piachu. Allen zdawał się niewzruszony nieudolną walką statku z prądem i oddalał się w swoim tempie w kierunku plaży. Gdy dotarł po krótkim czasie na brzeg, zdziwił się widząc zwinięte żagle. Odcinek wody, który przebył, zmienił się w płaską mieliznę, a statek skrzywił się niczym wyrzucony na brzeg, osiadłszy na wilgotnym piachu. Został uziemiony. Załoga krążyła wokół na łodziach. Postanowiono jednak opuścić wyspę po zmroku, gdy przybędzie przypływ i rozległą plażę znów pokryje woda.
Bliżej wydm, na czarnym piasku rozpościerała się długa linia jasnego żwiru. Trudno było jej nie zauważyć, zdawała się nienaturalna, równa, jakby usypana ręcznie. Szeroka na prawie metr i ciągnąca się aż po horyzont wzdłuż linii brzegu. Allen bacznie przyglądał się linii, spostrzegł również, że drobne kamienie, z których była usypana, nie są przypadkowe. Nie były to tylko kamienie, ale głównie skamieliny, a nawet fragmenty ludzkich, skamieniałych kości.
Na każdym kawałku wapiennych skałek można było dostrzec niewielkie nacięcia, a po bliższym przyjrzeniu, formy układały się w małe rysunki przypominające prymitywną formę ptaków. Na rozrzuconych kamyczkach widniały niewielkie żłobienia — każda w kształcie osobliwej ludzkiej czaszki. Przypominały prehistoryczne glify i były bardzo prymitywną formą wczesnego języka opowiadających jakąś dawno zapomnianą przez tysiąclecia historię.
Na większych skałach wyryte zostały symbole. Proste figury ptaków, ludzkie szkielety oraz pojawiająca się na nich samotna postać trzymająca czaszkę. Otoczona była licznymi figurami kół, pętli i form ptaków, podobnych do rysunków z dziennika. Ktoś w dawnej przeszłości wybrał to odizolowane od świata miejsce dla nieznanych celów. Ktoś, kto wierzył w nadnaturalną specyfikę wulkanu, który mógł być domem jakiegoś zapomnianego bóstwa. Usypana linia otaczała całą wyspę i zamykała się wkoło. Była pieczęcią odgradzającą inny świat. To miejsce to brama, a obcy nie powinni mieć tutaj wstępu.
Linia prowadziła wzdłuż plaży, jednak w jednym miejscu lawirowała pomiędzy skałami wybijającymi się znad piasku. Co jednak na początku wyglądało jak zwykła wybrzuszona wydma, okazało się olbrzymich rozmiarów erozją, a usypana linia prowadziła wprost w przepaść. Kawałek plaży zapadał się w nagłej wyrwie, która nagle przerywała usypaną linię. W głębi tworzącej się jaskini, porowate ściany rozświetlało ciepłe światło pulsującej magmy. Pieczęć zrywała się tutaj, zapewne od aktywności budzącego się wulkanu. W okolicy wyrwy stado ptaków krążyło radośnie, przerzucając w dziobach kawałki naznaczonych kamieni.
Wtedy wszyscy usłyszeli syk, jakby dźwięk sunącego pod ziemią kolosalnego węża i delikatnie wyczuwalne wibracje ziemi, które rozchodziły się z głębi wyspy, wprost w kierunku uziemionego statku. Woda zaczęła się kotłować, jakby wzburzona narastającą temperaturą. Spod bazaltowego piasku zaczęła się wydobywać świszcząca para, a potem gęsty dym. Wtedy piasek rozstąpił się i wszyscy poczuli potężne tąpnięcie, niczym wybuch. W niebo wzbiły się kolumny lawy i niczym kolosalne szpony, wbiły się w trzaskające drewno. Ogień i lawa zaczęły kipieć, wypluwając stopioną skałę wprost na uciekających marynarzy. Nagłe trzęsienie sprawiło, że kadłub runął na bok, a żagle targane szaleńczym wiatrem pozrywały się z masztu. Ogień palił wilgotne drewno, wydając przeszywający syk. Piasek jak ożywiony wzburzył się i cisnął statkiem w kierunku skał, tłukąc go na kawałki. Płonące drewno rozbiło się o porowate skały.
Załogę ogarnęła panika i strach. Wszyscy rozbiegli się w swoim kierunku, lecz tylko kilku marynarzy dostało się na ląd, unikając języków ognia i plującej lawy. Jeden z nich wybiegł z tłumu, widząc jak Allen szykuje się do ucieczki, lecz zniknął gdzieś w chmurze dymu. Kątem oka dostrzegł również świetlisty błysk od strony budzącego się wulkanu. Rozszalałe ptaki unosiły się nad plażą, okrążając całą scenę. Wydawały krzyk, prawie imitując strach i przerażenie ludzi. Dym zaczął dusić w płucach, a ogień spalać poległe ciała.
Mężczyzna pobiegł w stronę wulkanu, tam, gdzie prowadziły go ptaki. Zobaczył, jak czarne stado ucieka w głąb lądu. Przewrócił się na piasek, krzyczał, lecz nikt nie odpowiedział. Czarny piach zmyła kolejna fala wzburzonego oceanu.